sobota, 10 marca 2012

Czas powrotów, czas powrotów...

Taaaak. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Choć właściwie jeszcze się nie skończyło.
Po wizycie na wulkanach musieliśmy się przemieścić koniec końców do Auckland, żeby wysłać z powrotem do Polski nasze nurkowe cargo i pozamykać kilka tematów.

Ale najpierw przejechaliśmy jeszcze obok największego jeziora w Nowej Zelandii - Taupo (będącego de facto wygasłym wulkanem wypełnionym wodą), a później obejrzeliśmy położony niedaleko miejscowości Taupo wodospad - Huka Falls. Wyrzeźbionym przez uchodzącą z jeziora wodę skalnym korytem pędzą z hukiem niezliczone metry sześcienne wody, a sam wodospad widoczny na zdjęciu poniżej ma ogromną wydajność - w minutę mógłby napełnić pięć basenów olimpijskich! To podobno najczęściej odwiedzana atrakcja turystyczna w NZ.

Huka Falls

Do domu Phill'a w Beachlands dotarliśmy późnym wieczorem, zahaczywszy jeszcze o półwysep Coromandel, a rano następnego dnia zaczęliśmy szukać po całym Auckland kartonów, folii stretch i innych akcesoriów potrzebnych do spakowania sprzętu nurkowego. Zszedł nam na to niemal cały dzień :/Ale za to w czwartek udało nam się rano przesyłkę nadać, trafiła na wózek widłowy i zniknęła w magazynie. Mam nadzieję, że ją jeszcze kiedyś zobaczymy...
Nasze cenne nurkowe cargo znika w magazynie firmy Fliway

Chwilę po rozstaniu z naszą paczką oddajemy do wypożyczalni samochód, służącą nam wiernie Toyotę, niestety wiąże się to z koniecznością zapłacenia za uszkodzone miesiąc wcześniej światło i zderzak :/
Skonstatowaliśmy przy okazji, że razem przejechaliśmy w Nowej Zelandii blisko 6.000 kilometrów.
A w wypożyczalni czekał już na nas niezawodny Phill, który zawiózł nas na szczyt jednego z kilku wulkanów, które można zobaczyć w Auckland - Mt Eden. Będąc całkowicie szczerym - widoki na miasto znacznie lepsze niż ze Sky Tower, a wjazd na wulkan całkowicie za free.

Krater wulkanu Mt Eden. W tle biurowce przy porcie oraz Sky Tower.

Z Phill'em na szczycie Mt Eden. W tle konstrukcja, pod którą znajduje się geodezyjny "punkt zero" Nowej Zelandii.




Po wycieczce na wulkan udajemy się do portu, żeby napić się pożegnalnej kawy. Później poszwendaliśmy się jeszcze po sklepach z pamiątkami, żeby puścić jeszcze więcej pieniędzy na prezenty. A na zakończenie odwiedziliśmy Paul'a Rowe'a, członka Auckland Speleo Group, którego miałem okazję gościć w Polsce kilka lat temu. Luca pogadała sobie z jego żoną, Polką zresztą, Mikołaj bawił się z ich synem (potem do zabawy dołączyłem i ja), Phill porozmawiał z Paul'em. Było miło.

Dziwna ryba w starym porcie.

Podczas przerwy kawowej dokarmialiśmy ciastkami odważnego wróbelka.

W czwartek bardzo późnym wieczorem zjadamy ostatnią w NZ kolację, popijając wyśmienitym białym winem.

Ostatni riesling w NZ - bardzo dobry!!!

W międzyczasie wymknąłem się jescze na nieznaną mi wcześniej plażę w Beachlands. Była pełnia, w dali mrugały światełka Auckland, piaszczysta plaża była rozświetlona księżycowym blaskiem, woda spokojna - pełna magia. Przynajmniej do czasu, gdy nie wszedłem do wody. Moje stopy zostały pogryzione przez jakieś pijawkopodobne stwory (pytałem o to później Phill'a - nigdy o takowych stworzeniach nie słyszał). Tym niemniej romantyczny nastrój wieczora diabli wzięli.

A w piątek rano, jak zwykle spóźnieni, trafiamy na lotnisko. I zaczyna się młyn z bagażami - wszyscy jesteśmy przeważeni, Luca i Miko dość mocno. Płacę z bólem za swoje nadmiarowe trzy kilogramy, Luca z Mikołajem wyrzucają zaś część garderoby i sprzętu jaskiniowego, ostatecznie udaje się im nadać bagaż. Przed odprawą imigracyjną kolejna niespodzianka  - ważenie bagażu podręcznego. Luca wyrzuca kolejne pozycje, Miko zaś zgrabnie wymyka się kontroli. Ostatecznie trafiamy do naszej bramki w momencie rozpoczęcia boardingu. Chudsi o kilka kilogramów rzeczy, bądź o kilkaset złotych, bądź i jedno, i drugie.

Nowa Zelandia znika w dali, odprowadzana smutnym wzrokiem, pod poczciwym Jumbo Jetem przesuwa się Nowa Kaledonia, Papua Nowa Gwinea, potem jakieś wysepki, Japonia... I tak trafiamy do Seulu.

Fragment Nowej Kaledonii z przepiękną rafą - fajnie byłoby tu kiedyś zanurkować!

Mamy zarezerwowany pokój w hotelu, więc wystarczy zamówić tylko transport. Zostawiamy rzeczy w pokoju i idziemy "w miasto", czy raczej w osiedle, kotwiczymy w jednej z bardzo licznych lokalnych knajpek i próbujemy lokalnych specjalności oraz także lokalnego piwa. Mikołajowi taka dieta nie posłużyła. Jutro rano pobudka, śniadanie i wracamy na lotnisko. A potem czas bardzo zwolni, będziemy bowiem lecieć na zachód. Więc mimo, że czeka nas jeszcze jedenaście godzin lotu do Pragi, przesiadka i znowu przeszło godzina w samolocie, w rzeczywistości czas zmieni się tylko o osiem godzin.

Czas lulu.

P.S. Jak na razie nikt z nas nie odważył się skorzystać z licznych funkcji tutejszej wysoce skomputeryzowanej toalety :))

wtorek, 6 marca 2012

Najlepsze.

Jeśli mam polecić coś specjalnego w NZ. Będa to wulkany. Jeśli wysokie góry wydają się ciekawe to wysokie góry, które żyją czyli wulkany są genialne.
Podczas wczorajszej wycieczki pod Ruapehu, znaleźliśmy idealne miejsce na sfilmowanie wschodu słońca. Wstaliśmy więc o 5 rano i pojechaliśmy na wcześniej upatrzoną miejscówkę. Nie obyło się bez małej sprzeczki na temat sposobu wstawania/budzenia, ale zaraz o tym zapomnieliśmy.
Trzeba było ustawić 2 kamery Gopro na statywie. Znaleźć odpowiedni kadr i właczyć tryb zdjęć robionych co 5 sekund. Tak właśnie powstaje obrazek jaki można było zobaczyć na vimeo(ten z chmurami).
Kamery właczone. Teraz trzeba tylko czekać i raz na jakiś czas sprawdzić czy przypadkiem bateria się nie wyładowała. Myśle, że efekt zrobi wrażenie.
Skończyliśmy około 8.30 i pojechaliśmy zrobić prowiant na kolejną wycieczkę. Tym razem już w góry.
Nasza trasa to jeden z najsłynniejszych szlaków w NZ - Tongariro Crossing. Oczywiście mieliśmy swój patenet na tą trasę. Poszliśmy do ½ dłusości i zboczyliśmy w stronę wulkanu Ngauruhoe. Może się nie wyrażam zbyt dosłowanie, ale zboczenie polegało na wspięciu się na szczyt wulkanu.
Co oznacza wejście na czubek krateru. Trwa to około 1h pożądnego wyrypu. 
Trud zdecydowanie się opłaca. Widok powala. Jest niesamowicie. Dziś widzielismy wszystkie wulkany Nowej Zelandii.
Poczynając od White Island przez Tarawerę i Jezioro Taupo, Tongariro i Ngauruhoe na którym byliśmy po Ruapehu i odległy Mt. Tarnaki.
Do tego wszystkie należy dołożyć widoczność ponad 100km(White Island) i piękne ciepłe słońce.
Na koniec dnia dołożyliśmy sobie przygodę pod tytułem slope skiing czyli nic innego jak zjazd na butach ze stromego piaszczystego stoku. 100% czad. Będzie film na którym widać co nieco.
 Wulkany rządzą.

niedziela, 4 marca 2012

Miły spacerek pod wulkan Ruapehu

No i jesteśmy w Parku Narodowym Tongariro. Wczoraj potwornie lało ale na szczęście dzisiaj zaskoczyła nas dobra pogoda, mimo, że prognozy nadal były kiepskie. Okazało się, że wyżej padał śnieg, co dla tego rejonu jest totalną anomalią o tej porze roku. Przez jakiś czas nawet była zamknięta droga, którą chcieliśmy podjechać pod wulkan wiec wybraliśmy się z buta.

Widok na wulkan Ruapehu

 Widoki zapierały dech w piersiach więc przemieszczaliśmy się niespiesznie robiąc sporo zdjęć. Aż w końcu pofarciło nam się i ktoś zrobił zdjęcie nam.

W tle wulkan Ngauruhoe



Nieustannie pada.

 
Wstajemy wcześnie bo w backpackersach do dziesiątej rano trzeba się wynieść.
Po kilku godzinach jazdy docieramy na kemping w Parku Narodowym Tongariro. Zamierzamy wejśc na szczyt Mt.Ruapehu. Należy dodać, że to wulkan. Aktywny wulkan. We wszystkich pomieszczeniach wiszą ostrzeżenia o możliwości zalania gorącym błotem albo lawą.


Nasz kemping jest dokładnie na środku kanału, którym spływać będzie błoto wulkaniczne.
Może jutro uda nam się wyjść w góry, może nie bo prognoza mówi o sporym zachmurzeniu i dużych opadach.