wtorek, 7 lutego 2012

W wolnej chwili


w wolnej chwili from miko on Vimeo.

+ obiecany film z nurkowania(raczej jego skrawek)

Goat Island Scuba Diving RAW/UNCUT from miko on Vimeo.

O podróży zachodnim wybrzeżem i o polowaniu na dzikiego zwierza słów kilka

Dni zaczynają nam się zlewać, czas postanowił iść swoim tempem, o popatrywaniu na zegarki dawno już zapomnieliśmy (co bywa zgubne :). Przesuwamy się powoli na dół mapy, spędzamy mało emocjonującą noc na campingu w Waipapakauri Ramp nad Morzem Tasmana, ostatniej na południe miejscowości, w której można wjechać na Ninety Miles Beach. Jest to dziwna plaża – o ile w innych takich miejscach na świecie stoją zwykle tablice ostrzegające o tym i o owym, tutaj jedynym znakiem było… ograniczenie prędkości do 100 km/h. Plażą można bowiem przejechać niemal na Cape Reigna! Czasem się to jedna nie udaje, zwłaszcza, gdy auto zabierze przypływ. My nawet nie próbowaliśmy wjechać na mokry piach – ubezpieczenie wypożyczonych samochodów zwykle nie obejmuje tej „trasy”.



W drodze na południe przepływamy promem rozlewiska Waihou River i minąwszy mocno historyczne miasteczka dojeżdżamy do ujścia rzeki do Morza Tasmana. Trafiamy na dość ładną pogodę, więc kontemplujemy widoki na olbrzymią wydmę na drugim brzegu , turkusowe wody i granatowe niebo (lub czytamy książkę, jak czyni to przy każdej okazji Mikołaj).




Jadąc dalej drogą nr 12 dojeżdzamy do Waipoua Forest – miejsca zamieszkania najstarszego drzewa Kauri w całej Nowej Zelandii – Tane Mahuta Giant Kauri. „Drzewko”, nazywane też z angielska „Lord of the Forest”, przekracza 50 metrów wysokości i 14 metrów obwodu pnia i jest niemalże rówieśnikiem Chrystusa, bowiem jego wiek szacuje się ostrożnie na 2000 lat. Jak to ujęła Lucyna: „- Jest wydżebiste, ma power’a”.



Na wieczór trafiamy na zarządzany przez Departament of Conservation (w skrócie: DoC) leśny kemping sąsiadujący przez płot z rezerwatem drzew Kauri - Trounson Kauri Park. Po zjedzeniu kolacji, gdy zrobiło się ciemno, udajemy się do buszu… polować na Kiwi!! Jest to bowiem jedno z nielicznych niestety miejsc w Kraju Długiej, Białej Chmury, gdzie to sympatyczne ptasię można (przy sporej dozie szczęścia) spotkać. Po czterech godzinach spędzonych a to na siedzeniu w całkowitej ciszy i ciemnościach, a to skradania się tu i tam, a to wreszcie po nakręceniu filmu z wielkim, tłustym węgorzem w roli głównej, opuszczamy park. Upieram się jednak, żeby na nasz kemping nie wracać drogą samochodową, ale na skróty, ścieżką przez busz. Idziemy szybko, używając już pełnej mocy latarek (wcześniej używaliśmy jedynie czerwonej latarki Mikołaja lub szliśmy w ciemnościach), gdy nagle po prawej stronie ścieżki słyszymy hałas, tupanie i szelest liści. Dostrzegamy z Lucyną znikający w gęstwinie kuper Kiwi! Po kilkudziesięciu minutach wspólnej gimnastyki w zaroślach, kiedy to staraliśmy się odnaleźć „zgubę” i jednocześnie nie zgubić drogi powrotnej, dysponujemy dokumentacją dowodową, potwierdzającą spotkanie trzeciego stopnia! Na pikslach matrycy utrwalone zostało sympatyczne ptaszysko, sfotografowane z odległości metra! Adrenalina zrobiła swoje – rączki trzęsły mi się jeszcze przez blisko godzinę. Dość powiedzieć, że większość Kiwusów nie widziała tego ptaka przez całe życie, nam udało się go odnaleźć (i sfotografować!) już podczas pierwszego „polowania”. Po drugiej w nocy idziemy spać szczęśliwi :)

TATATATAM!!:



W niedzielę po południu dotarliśmy do miejscowości Leigh na Cape Rodney na wschodnim wybrzeżu, gdzie znajduje się rezerwat (pod)morski Goat Island – płytko, czysta woda, rybki itd. Miałem nadzieję na niedzielne nurkowanie, żeby przetestować nasze uprzęże sidemount’owe przed nurkowaniem(-ami) w jaskini, ale towarzystwo odmówiło (tradycyjnie) dalszej aktywności – Luca na trawie, Mikołaj w hamaku :/ Cóż, czas chyba zacząć akceptować ten stan rzeczy, na „napieraczy” tym razem nie trafiło.
Ostatecznie udało się wreszcie zanurkować przy Goat Island w poniedziałek po południu - wizura żadna (wieje, więc pogoda sztormowa), nurek płytki, konfiguracja boczna niezbyt komfortowa jak na pierwszy raz. Ale i tak sobie nieco poćwiczyliśmy z Lucą, a Miko filmował, jak zwykle stojąc na głowie.

Pod wieczór przemieściliśmy się z powrotem do Beachlands do Phill'a, którego witaliśmy niemal jak ojca. Home, sweet home… Czas spać...