sobota, 4 lutego 2012

Te Rerenga Wairua czyli "Skąd Dusze Odchodzą do Domu"

Dzisiejszy dzień spędziliśmy w zaiste magicznym miejscu - na samym północnym czubku Nowej Zelandii. To wyjątkowe miejsce dla Maori i wcale mnie to nie dziwi... tutaj po prostu wisi coś niezwykłego w powietrzu...

Dzień wcześniej zajechaliśmy akurat trafiając na zachód słońca. Chyba miało tak być... Pozwolicie, że pozostawię to bez komentarza... nam zamknęły się totalnie gadaczki na jakąś godzinę co najmniej ;-)


Zabiwakowaliśmy na plaży w Tapatupotu Bay, gdzie jak się okazuje jest całkiem przyzwoity camping... koniec świata i to dosłownie ,a czyste kibelki z papierem toaletowym jakby były tutaj oczywistością!!! A opłaty?... samoobsługa - jest po prostu zainstalowana odpowiednia skrzyneczka, która przyjmuje kasę i oczywiście wszyscy to robią. Tutaj normalka... w Polsce nie do pomyślenia.
Rano zwlekliśmy się niespiesznie. Mnie udało się nawet popływać w Pacyfiku i poganiać z falami. No i jeszcze ostatni rzut oka na drzewko, pod którym rozbiliśmy namiot.


Wróciliśmy jeszcze raz na Cape Reinga, przez Maori nazywany Te Rerenga Wairua, czyli w wolnym tłumaczeniu 'miejsce skąd dusze zmarłych odchodzą do domu' - Hawaiki. Maori wierzą, że dusze schodzą do podziemnego świata po stopniach utworzonych z korzeni świętego dla Maori, ponad 800 letniego drzewa, które rośnie na skale. Samo drzewo widać z dość daleka i nie dopuszcza się tam tzw. turystów - raczej zrozumiałe ;-) Co ciekawe, podobno akurat to drzewo nigdy nie kwitło...

Wierzcie mi na słowo - to drzewo jest tutaj w postaci kropki na ostatniej skale po prawej stronie ;)
Na Cape Reinga spotykają się też dwie ogromne masy wody - Morza Tasmana i Pacyfiku. W tym miejscu ścierające się fale dają niezwykły popis ogromu żywiołu wody... Dla Maori to symboliczne spotkanie i odwieczne ścieranie się energii kobiecej i męskiej. Cóż... trudno o trafniejszą metaforę :-)
Źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/File:Meeting_point_of_Tasman_Sea_and_Pacific_Ocean.jpg


piątek, 3 lutego 2012

Poor Knights, poor cave divers...

 
 
No i wreszcie obiecany przez Mikołaja post!


Ostatnie wtorek i środa upłynęły nam pod znakiem nurkowań na Poor Knights Islands, położonych ok. 12 mil morskich na wschód od wybrzeża, miejscówce uchodzącej za jedno z „Top 10” miejsc nurkowych na świecie. Myliłby się jednak ten, kto wyobraża nas sobie wśród rybek, muren, raj i innych takich (choć doświadczyliśmy oczywiście takich widoków, szczególnie zaś Mikołaj: „ ̶ Eeee, przereklamowane, w Egipcie jest dużo fajniej…”).
Ja (AW) z LC ulegliśmy natomiast czarowi tamtejszych podwodnych jaskiń pochodzenia wulkanicznego. Więc Ci, którzy marudzili, że się obijamy i nie byliśmy jeszcze w żadnej dziurze, powinni być ukontentowani. Jaskiń odwiedziliśmy łącznie sześć, z czego dwie w pełni zasługują na to miano, ponieważ od pewnego momentu traciliśmy w nich całkowicie kontakt ze światłem z zewnątrz. W jednej z nich, około 130-metrowej długości, noszącej miano Stirling Cave (lub, co nam bardziej pasuje ̶ Scary Cave), przeżyliśmy przygodę, która przy nieco mniejszym doświadczeniu podwodno-jaskiniowym i braku opanowania z pewnością zakończyłaby się w bardzo smutny sposób. Próbując przy całkowicie zerowej wizurze wyplątać z poręczówki kamerę i jakoś się odnaleźć w trójwymiarowej przestrzeni, obydwoje z Lucą śmialiśmy się w duchu, że przylecieliśmy na drugą półkulę tylko po to, żeby na samym początku wyprawy zakończyć żywot w jakiejś „marnej” (acz bardzo ładnej) oceanicznej dziurze. Ostatecznie wybrnęliśmy i mamy teraz co wspominać. Jak się okazało, występująca w głębszych partiach tutejszych dziur haloklina oraz duże pokłady solno-mulasto-piaszczystych osadów stanowią wielkie zagrożenie dla płetwonurków. Poruszanie się tam bez poręczowania byłoby po prostu próbą samobójczą.
Ale jedźmy dalej. Bardzo ciekawa jest także inna jaskinia, dość zresztą znana – Taravana. Jest to system dwuotworowy, umożliwiający pokonanie ok. 300-metrowego trawersu, z ewentualnymi „skokami na boki”. Otwór przez który wpływaliśmy do środka jest ogromny, można w przybliżeniu przyjąć, że ma wysokość blisko 20 metrów, i tyleż szerokości. Niestety, próbując samodzielnego poręczowania w połowie wysokości (a raczej głębokości) jaskini, a nie wiedząc z jakim ogromem mamy do czynienia (dość słaba wizura nie pozwalała na realną ocenę), musieliśmy zawrócić po niecałych 100 metrach. Podjęliśmy jeszcze próbę zejścia na samo dno i zygzakując znaleźliśmy poręczówkę wykorzystywaną wcześniej do kartowania przez Jamie’go (Dive Tech NZ). Popłynęliśmy zatem jeszcze raz w głąb jaskini przy samym dnie, czyli na ok. 35 metrach, jednak po pokonaniu dystansu ok. 120 metrów , niemal w połowie „trawersu”, rozsądek i dojście do rezerwy gazu kazały nam zawrócić. Jak się okazało, decyzja była nad wyraz słuszna – musieliśmy bowiem płynąć do wyjścia pod dość silny prąd, prawie niewyczuwalny przy wpływaniu do środka. Powrót zajął nam zatem nieco więcej czasu. Łącznie zrobiliśmy więc w tej jaskini około 440 metrów, znacznie więcej, niż ma sam trawers. Cóż… :)
Co więcej można napisać o tych dwóch dniach spędzonych na Poor Knights? Na pewno było bardzo przyjemnie. Kevin (właściciel łodzi Mazurka - OceanBlue Adventures) i jego żona zadbali o dobre lokalizacje nurkowe i o dobre jedzenie ;) Pływanie między różnymi malowniczymi zatoczkami i wreszcie nocleg na kotwicy (przed zaśnięciem zrobiliśmy jeszcze we dwóch z Mikołajem nurkowanie nocne, reszta towarzystwa „zleszczyła”) dopełniają obrazu sielanki. A dzięki Jamie’mu, który pożyczył nam twinsety i butle boczne z gazami dekompresyjnymi, normalnie niedostępnymi w Tutukaka czy bliższej okolicy, mogliśmy zanurkować z Lucą tam, gdzie „rekreacyjni” nie mają szansy dotrzeć.
Warto też wspomnieć, że ręce nas świerzbiły do wspinaczki na wysokich klifach. Jest to jednak dość drogi sport – wspinanie tutaj kosztuje 10.000 NZ$ (czyli ok. 28.000 PLN)… kary.
Nie da się ukryć, smutno było wyokrętowywać się w porcie w Tutukaka. Ale czas ruszyć na samą północ!

środa, 1 lutego 2012



Wróciliśmy właśnie z nurkowania na Poor Knights Islands. Było nieźle. Adam napisze jutro więcej, bo musimy się zwijać z restauracji, gdzie siedzimy od ponad 2 godzin zamówiwszy frytki i kawę :)
Tak na gorąco: powyżej - pęknięta soczewka mojej obudowy do nurkowania. Zorientowałem się, że będzie katastrofa na 20 m. Oczywiście lepiej stracić nurka, niż kamerę, więc stosując się do wszelkich zasad wynurzyłem się czym prędzej :) Soczewka made in germany!!! Podobno...

Poniżej widać jak wygląda człowiek po nurkowaniu. Pełnia szczęścia:)


Jutro będzie więcej, daję słowo.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Patronat portalu Nasza Nowa Zelandia




nasza wyprawa została objęta patronatem portalu Nasza Nowa Zelandia :-)

Pozdrowienia dla opiekuna portalu pana Rafała
i wszystkich miłosników kraju długiej, białej chmury!

Śniadanko?

Lucy i Miko jeszcze smacznie spali, więc wymknąłem się dziś prawie niepostrzeżenie do Mariny. Zasiadłem jak basza w restauracjo-barze Schnappa Rock i spożyłem "wyczesane" śniadanie:


Ogłaszam konkurs: co to właściwie było?? W nagrodę zafunduję zwycięzcy takie samo danie w tej samej restauracji (koszt transportu na miejsce pokrywa zwycięzca!).

Wpadłem też na chwilę do portu rzucić okiem na naszą łódź. Niestety nie spotkałem tam nikogo. A już jutro rano wypływamy Mazurką na dwudniowy rejs na Poor Knigts Islands! Mam nadzieję, że będzie po prostu bosko!

Niedziela pod wodą!


Wreszcie Miko zaadoptował się do tutejszych warunków i zaczął chodzić na głowie. Tak jest znacznie łatwiej!
Po wczesnym śniadaniu zjedzonym koło 13-tej pojechaliśmy do mariny nabić nasze butle i dalej zanurkować testowo z brzegu z plaży w Matapouri. Sprawnie skręciliśmy sprzęt i już o godzinie 17:30 znaleźliśmy się w wodzie. Po 15 minutach pływania nad piaskiem osiągnęliśmy przybrzeżne skały i zaczęliśmy szukać tutejszych stworzeń i stworów.
Wyniki naszych dzisiejszych "łowów" to: 2-metrowa murena (jak to jest przepłynąć tuż nad takim kolosem i go nawet nie zauważyć Miki? :)), ośmiornica, multi-multi-nożny krab, i wreszcie raja! Ale jaka? - dyskusje trwają. Wg Mel był to Stingray (ale wg nas było to dużo większe niż największy Sting), według nas któraś z odmian Eagle ray. Zresztą nieważna co to było, jak tylko się ta raja poruszyła, to ja natychmiast oddaliłem się w przeciwną stronę. Dla tych, którzy nie mogą sobie wyobrazić, jak toto wygląda, foto Stingray'a:


(źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/File:Dasyatis_americana_bonaire.jpg) Zdjęcie z internetu, bowiem nie mieliśmy jeszcze kamery, testowaliśmy na razie obudowy na wodoszczelność.

Pod koniec nurkowania wyważaliśmy się i trymowaliśmy, ale to jeszcze nie ideał. Nurkowanie podniosło zdecydowanie poziom endorfin u wszystkich, a szczególnie u Lucy:


Jeszcze na tym wyjeździe nie poszliśmy wszyscy tak zgodnie spać :)

niedziela, 29 stycznia 2012

TUTUKAKA obok KUKUPA


W sobotę wieczorem dotarliśmy wreszcie do miejscowości Tutukaka. Jest to w zasadzie miejscowość przy sporej marinie, skąd wypływają łodzie z nurkami na Poor Knights Islands. Znaleźliśmy "naszą" łódź, o polsko brzmiącej nazwie "Mazurka", a tam Mel - żonę Jamiego, jedynego instruktora jaskiniowego w Nowej Zelandii i jednocześnie właściciela firmy Tech Dive NZ. Mel przekazała nam zamówione kilka tygodni wcześniej butle i balast. Możemy więc zacząć myśleć o nurkowaniu!
Zakotwiczyliśmy na campingu, rozbiliśmy nasz 3-osobowy namiot, który okazał się być 2-osobowym, stąd Miko wylądował najpierw w hamaku na płocie, a potem w bagażniku auta.
A rano... a rano nie mogliśmy wstać!! :)

WODOSPAD WHANGAREI (OTUIHAU)


Wczoraj (czyli w tutejszą sobotę) w drodze do Tutukaka zboczyliśmy nieco w bok (jakieś 100 metrów), żeby obejrzeć wodospad Whangarei. To co pierwsze rzuciło nam się w oczy, to mnóstwo młodych Maorysów a to zalegających na trawie, a to kąpiących się w niecce przed wodospadem, a to jeżdżących na deskorolkach, itp. itd. Ja osobiście takiego skupiska autochtonów nie widziałem w Nowej Zelandii nigdy. Niestety, obserwacjom towarzyszyły raczej smutne odczucia - widać było, że "coś jest nie tak" z ich sytuacją życiową. Niestety, Maorysi zostali zmarginalizowani przez białych, najczęściej można ich spotkać na stacji benzynowej, czy w supermarkecie.
Sam wodospad jest dość urokliwy, rzeka wypływająca z poziomu dolnego jeziorka znika w buszu. Magmowe skały tworzą przeróżne zaskakujące formy, np. idealnie sześciokątnych słupów. Miko próbował kręcić jakieś ujęcia mamrocząc pod nosem przekleństwa pod kątem "nieostrzącego" obiektywu, Luca zaległa gdzieś na trawie, jednym słowem - laba na całego.