Kolejnym przystankiem naszej podróży
powinna być Rotorua, miasteczko będące niejako geotermalną
stolicą Nowej Zelandii. Ale szybko mijamy je i udajemy się w
kierunku Wai-O-Tapu, gdzie znajduje się park geotermalny, ze
ścieżkami wytyczonymi między gejzerami, zapadliskami, jeziorkami,
strumykami, tarasami i plumkającymi błotem leśnymi oczkami. To
czeka nas jednak dopiero następnego dnia, a tymczasem
niespodziewanie dla Lucy i Mikołaja skręcamy w gruntową drogę i
po trzech kilometrach docieramy do Kerosene Creek – płynącego
leśnym parowem geotermalnego strumyka. Po przejściu kilkuset
metrów dochodzimy do niewielkiego wodospadu. Naprawdę urokliwe
miejsce, nieznane turystom, a warte odwiedzenia. Luca bawi się w
nimfę wodną bujając się na konarze nad wodospadem, a Mikołaj
zażywa kąpieli w jeziorku pod nim. Sielanka…
Wieczorem docieramy do znanego mi już
w z wcześniejszej wizyty kempingu, którego główną atrakcją jest
basen z wodą z gorących źródeł oraz otaczające go inne mniejsze
i większe zbiorniki pochowane wśród zieleni. Przesiedzimy tu w
ciepłej wodzie kilka godzin podczas dwudniowego pobytu! Piękne
widoki, tafla parującej wody zlewa się z linią horyzontu, na myśl
przychodzą nam skojarzenia z luksusowymi hotelami na Bali.
Następnego dnia poświęcamy kilka
godzin na zwiedzanie wspomnianego już parku geotermalnego
Wai-O-Tapu. Większość czasu pochłania nam kręcenie ujęć
filmowych i pstrykanie zdjęć, wszyscy mamy nadzieję, że uda się
z tego zmontować ciekawy materiał. Cztery lata wcześniej
zwiedzałem to miejsce w padającym deszczu, w niezwykle pochmurny
dzień, w słońcu wygląda to zgoła inaczej. Pomarańcz przeplata
się z czerwienią, zieleń z błękitem, żółć z beżem.
Powierzchnia kolorowych jeziorek buzuje od bąbelków dwutlenku
węgla, woń siarkowodoru drażni nozdrza, a chowające się niekiedy
za chmurami słońce co i raz wydobywa z otoczenia nowe barwy.
Nieopodal znajdują się też błotne jeziorko, które wprawiło w
zachwyt Mikołaja – co i raz strzela w górę błotnymi pociskami,
a w innych miejscach na powierzchni tworzą się wielkie błotne
bąble. Lepiej nawet nie myśleć o tym co by się stało, gdyby ktoś
wpadł do tej kipieli…
Wieczór spędzamy oczywiście na
kampingu, długo mocząc się i relaksując a to w jednym, a to w
drugim basenie, kontemplując ostatnie przebłyski zachodzącego
słońca. Przyjemność przerywa nam dziewczyna z obsługi,
odkręcając zawór spustowy w naszej niecce. Twardo trwamy na
miejscu, Mikołaj próbuje nawet zaczopować odpływ swoimi czterema
literami. Niestety, w końcu musimy się poddać. I tak wrócimy tu
rano!
Trudno będzie wyjechać z takiego miejsca, jedyna pociecha, że można tam wrócić.
OdpowiedzUsuń