Niedziela, 26.02.2012, kemping w Mapui
Wczoraj po południu wróciliśmy z
masywu Mt Owen, gdzie spędziliśmy sześć dni. Śmigłowiec zabrał
nas z krainy deszczowców wprost na słoneczną łąkę i w ten oto
sposób zakończyliśmy główną część naszej wyprawy do Nowej
Zelandii. Ale zacznijmy od początku.
W poprzednią sobotę dotarliśmy do
Nelson, osobiście bardzo przeze mnie lubianego miasta, stanowiącego
chyba największe skupisko „artystycznych dusz” w Nowej Zelandii.
Jeśli dodać do tego bliskość morza, gór, jaskiń, rzek, uroczych
zatoczek i jezior – wydaje się, że to idealne miejsce do
Zamieszkania. W Nelson kompletuje się dziewięciosobowa grupka, w
skład której weszła nasza polska trójka, Phill (nasz gospodarz),
wzmiankowani już wcześniej Amerykanie – Dave i Jim,
przesympatyczny, młody Kanadyjczyk – Iain, równie sympatyczny
Nowozelandczyk pochodzenia szwajcarskiego - Peter oraz Szwed
pochodzenia szwedzkiego - Rolf. Kilka zapowiadanych wcześniej osób
(m.in. z Francji i Izraela) nie dotarło na miejsce z różnych
przyczyn. Całe towarzystwo stanowiło w sumie przypadkowy dość
zbitek osób w różnym wieku, o różnym doświadczeniu jaskiniowym
(lub wręcz z brakiem jakiegokolwiek doświadczenia), w różnym
„stanie technicznym” i z całkowicie różnymi planami co do
pobytu w masywie Mt Owen. Jedno było już pewne – na jakąkolwiek
pomoc w eksploracji, czy to powierzchniowej, czy wewnątrz jaskiń,
nie mamy co liczyć. Po zrobieniu ogromnych zakupów spożywczych
udajemy się trzema samochodami w rejon miejscowości Motueka, gdzie
po grubszym zamieszaniu związanym z poszukiwaniem drogi spędziliśmy
noc na nabrzeżnym kempingu DoC.
Rankiem szybkie śniadanie, przepak i
wreszcie porządkujemy potrzebny sprzęt. W końcu udało się z
wielkim, zupełnie niespodziewanym trudem zorganizować raptem ok.
150 metrów lin i skompletować zestaw do spitowania - generalnie
moje odczucie jest stakie, że zorganizowanie sprzętu jaskiniowego
czy nurkowego stanowi w kraju długiej, białej chmury bardzo poważny
problem, a tzw. „środowisko” jest na tyle podzielone, że… że
prędzej można liczyć na pomoc Australijczyków :)
Wkrótce docieramy na niedaleką farmę,
której właściciel – Sid – jest jednocześnie pilotem
śmigłowca, którym miał nas zabrać w góry. Większość
towarzystwa wyruszyła samochodami na dwugodzinną przejażdżkę na
polowe lądowisko w rejon szczytu Mt Owen, tymczasem ja, Luca i
Mikołaj pobyczyliśmy się najpierw trochę, żeby wreszcie po
półgodzinnym, malowniczym locie dotrzeć na miejsce planowanego
obozu. Na miejscu Mikołaj poodczepiał od śmigłowca wszystkie
umieszczone tam wcześniej kamery, pomogliśmy w przyjęciu kolejnych
członków ekspedycji oraz worków z naszym sprzętem i jedzeniem i
wreszcie pomachaliśmy Sidowi na pożegnanie. Zostaliśmy sami z dala
od cywilizacji.
Miejsce na obóz jest wprost wymarzone
– znajduje się ono nad brzegiem sporego, acz niezbyt głębokiego,
górskiego jeziora, przy dolnej krawędzi wielkiego cyrku
lodowcowego. Tam właśnie, na granicy buszu, rozbijamy nasze
namioty. Nasz duży i wiekowy szwedzki namiot, wypożyczony od
Phill’a, wylądował częściowo pod dużym, przewieszonym głazem,
jednak ta lokalizacja nie przypadła nam za bardzo do gustu. Jak się
później okazało – słusznie. Kuchnia jest oddalona nieco od
namiotów, znajduje się nieco wyżej, pod dużym, mocno
przewieszonym skalnym okapem. Składa się aż z trzech poziomów, z
czego najniższy to „lodówka”, pośredni – zmywak (a później
i łazienka dla co poniektórych), wreszcie najwyższy to kuchnia
właściwa, królestwo Mikołaja.
Po rozbiciu obozu i namiotów
towarzystwo rozpełzło się po górach, przy czym Mikołaj z Iain’em
wylądowali na górującym nad obozem szczycie góry, a ja z Lucyną
obeszliśmy widniejące na wschodniej flance cyrku lodowcowego,
wyglądające dość poważnie, „dziury”. A wszystko ku ogromnemu
zdziwieniu reszty ekipy, skłonnej bardziej do wieczornego relaksu,
niż górskich ekscesów. Na szczęście wszyscy wrócili w jednym
kawałku do obozu, mimo bardzo karkołomnych wyczynów niektórych
osób.
Następny dzień powitał nas pogodą.
Rozpoczęliśmy go z Lucą nietypowo, bo nieplanowanym wyjściem
prosto ze śpiworów do jaskini Bohemia. Bez śniadania, bez picia, z
niekompletnym ekwipunkiem, czyli „po warszawsku”. Naszym celem
było sprawdzenie, czy da się zaporęczować dwa zjazdy w jaskini
znacznie krótszymi niż planowane pierwotnie linami – dłuższe
zostały bowiem przez przypadek w naszym samochodzie, w dolinie. Jak
się wkrótce okazało, krótsze liny wystarczyły aż nadto,
zaporęczowaliśmy oba zjazdy, zdejmując sobie jednocześnie z głowy
troskę o ekipę „weteranów” (plus Iain), którzy wkrótce po
nas dotarli na skraj drugiej studni. Jak sami przyznali, z
poręczowaniem nie mieli za dużo do czynienia i nie wiadomo, czy by
sobie z tym tematem poradzili sami (Phill i Pit, bardziej
doświadczeni, zostali tymczasem w obozie). Ponieważ dojście do
jaskini, jej szukanie, następnie szukanie drogi do kolejnych studni,
poręczowanie i wreszcie powrót do obozu zajęły nam sporą część
dnia, wieczór spędziliśmy na jedzeniu i snuciu planów
eksploracji.
Kolejny dzień był równie pogodny,
zatem wyruszyliśmy w kierunku otworu innej jaskini, obecnie już
przeszło 60-kilometrowej – Bulmer. Komora wejściowa ogromna, robi
wrażenie, jednak to nie ta dziura, odkryta i eksplorowana przez
Nowozelandczyków, była tego dnia naszym celem. Udaliśmy się
jeszcze wyżej, i podążaliśmy obłą granią ograniczającą
„nasz” cyrk lodowcowy od wschodu w kierunku szczytu zdobytego dwa
dni wcześniej przez chłopaków. Po drodze napotykaliśmy kolejne
otwory jaskiń, jednak wszystkie mało rokujące. Wreszcie na
wysokości ok. 1600 metrów wyszukałem w skalnym gruzowisku
niewielką studnię, którą najpierw Luca, a potem Luca z Mikołajem
zaczęli eksplorować. Ja natomiast udałem się na niedaleki spacer
i wróciłem z informacją o pobliskich pięciu wielkich studniach i
zalegającym na ich dnie śniegu. Zarzucamy zatem mało rokującą
grzebaninę i przenosimy się na skraj jednej ze studni. Lucyna
zjeżdża na dół i po niedługim czasie informuje nas o kolejnej
studni poniżej, zaczopowanej śnieżno-lodowym korkiem. Na jego
krawędzi widnieje wytopiona szczelina… i na razie nie bardzo
wiadomo, co jest poniżej. Przychodzi moja kolej na zjazd, jednak
będąc już na dnie wielkiej komory wejściowej udaję się najpierw
w innym niż wcześniej Luca kierunku, do niewielkiej, bocznej
komory, kończącej się podobnie jak w Blackberry krótką
szczeliną, w której dnie widać niższe partie jaskini. Znajdują
się one poniżej lodowego korka zamykającego znacznie większą
studnię obok. Czyżby bypass? Klnę pod nosem – nie spodziewając
się takich znalezisk drugą linę zostawiliśmy w obozie. Jeszcze
nie wiemy, że pogoda skutecznie uniemożliwi nam powrót w to
miejsce i dalszą eksplorację :/ Jedno jest pewne – zjechać w tym
miejscu „z natury” nie da rady, a w ścianach szczeliny nie widać
najmniejszych śladów spitowania. A zatem nikt nie próbował
wcześniej tego wariantu… Czas biegnie nieubłaganie, czeka nas
jeszcze bardzo niebezpieczne zejście stromymi piargami i śliskimi
zachodami, zatem zaczynamy szukać drogi na dół. Mikołaj i Iain
krążą po masywie, Luca i ja jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, a
drogi w dół jak nie było, tak nie ma. Po długim błądzeniu udaje
się wreszcie odnaleźć właściwy żleb i tuż przed zmierzchem
docieramy do obozu. Jemy kolację i jeszcze pełni nadziei na to, że
nasze znalezisko „puści” i że uda nam się znaleźć najwyższe
wejście do systemu jaskini Bulmer (zbliżając jednocześnie jego
całkowitą głębokość do kilometra), idziemy spać…
Kolejny dzień wita nas deszczem i
pohukiwaniem Phill’a w pobliżu naszego namiotu. Usiłuje obudzić
nas, reszta międzynarodowego towarzystwa jest już bowiem gotowa do
podboju jaskini Bohemia – celem są partie o wdzięcznej nazwie
Dream of Alberice i ich dokumentacja fotograficzno-filmowa. Koniec
końców starszyzna plemienna rusza sama, a my wyruszamy w drogę
dopiero trzy godziny później, po ogarnięciu namiotu, zalewanego
przez nasilający się z godziny na godzinę deszcz. Dream of
Alberice osiągamy po przeszło trzech godzinach marszu przez piękne
i bardzo zróżnicowane pod względem geomorfologicznym partie
jaskini. Jak się okazuję, pierwsza ekipa dotarła tam zaledwie pół
godziny przed nami, po sześciogodzinnym błądzeniu. Jest to o tyle
dziwne, że Phill i Dave nie byli tu po raz pierwszy. Kolejne godziny
upływają na fotografowaniu i kręceniu materiału filmowego. Jest
na co popatrzeć, są tu tysiące bielusieńkich, aragonitowych
nacieków, o przedziwnych, zaskakujących nieraz kształtach. Phill,
Dave, Jim i Rolf wyruszają wreszcie w drogę powrotną, w górę
„wielkiej sali”. Wkrótce ich dogonimy i miniemy, a powierzchnię
osiągniemy jeszcze przed północą. Wita nas, o dziwo,
rozgwieżdżone niebo. Martwimy się trochę o kolegów pozostających
w jaskini, zwłaszcza, że Phill wyglądał na mocno zmęczonego.
Liczymy jednak na to, że wyjdą wkrótce o własnych siłach.
Ostatecznie wykaraskali się z Bohemii po trzeciej nad ranem. Cali i
zdrowi, choć bardzo zmęczeni i odwodnieni. Przyszło im wracać do
obozu w deszczu, a jakże.
Niestety, w tym miejscu kończy się ta
opowieść :/ Kolejne dwa dni to niemal nieustanny deszcz, całkowicie
uniemożliwiający dojście przez śliskie i strome skały i trawki
do naszego „tematu” eksploracyjnego. Pozostaje nam jedynie
zadzieranie głów i tęskne spoglądanie w stronę grani, gdzie, być
może, czeka na nas duże odkrycie. W przeddzień wylotu,
zrezygnowany, udaję się samotnie do buszu, penetruję las poniżej
i powyżej głównego otworu Bohemii. Udaje mi się znaleźć kilka
otworów systemu, w tym dwie duże studnie. Ponieważ jednak czescy
odkrywcy jaskini nie zostawiali żadnych znaków orientacyjnych,
trudno jest stwierdzić, czy są to nowe znaleziska, czy też poznane
już wcześniej otwory. Wycieczkę przypłacam całkowitym
przemoczeniem ubrania i butów, ponieważ w międzyczasie deszcz
znowu bardzo się nasilił. Jednak nie żałuję – udało mi się
znaleźć w buszu kilka urokliwych zakątków, do których zapewne
nikt nie zagląda. Gdyby nie padało, byłoby tu po prostu bajkowo.
Po dotarciu do obozu rozpalam w kuchni ognisko, aby kilka godzin
później cieszyć się znowu „suszą”. Ostatnie polana dopalają
się o drugiej nad ranem, czas spać.
Rano znowu kropi, jednak pogoda okazuje
się łaskawa i pozwala na przylot śmigłowca. Cały ranek trwało
pakowanie obozu, teraz pozostaje zwiezienie naszego cargo i całej
ekipy na dół. Pilot cierpliwie walczy z nasilającym się co i raz
wiatrem, choć w pewnym momencie bliski był już jednak decyzji o
odlocie na „ z góry upatrzone pozycje”. W końcu nasza cała
ekipa cieszy się słońcem na dnie doliny, a kolejna ekipa, około
15 osób z Auckland Speleo Group, martwi się zapewne błotem i
zachmurzonym niebem w bazie na górze. A my wyruszamy w podróż
samochodem do Mapui, gdzie już wkrótce będziemy się cieszyć
gorącym prysznicem, zimnym piwem i suchym namiotem.
Pozostaje jednak duży niedosyt – a
gdyby jednak udało się nam z pogodą, i gdyby puściło? A gdyby? A
gdyby? Chrrrrr…….
AW