wtorek, 13 marca 2012

Powrót do rzeczywistości

Świat niby taki sam a jednak zupełnie inny. Ci sami ludzie, to samo otoczenie a jednak coś jest inaczej. Ani lepiej ani gorzej, po prostu inaczej. 
Uważam, że każdy przynajmniej raz na półtora roku powinien zniknąć ze swojego codziennego świata na 6-8 tygodni. Ja to traktuję jako swego rodzaju psychiczną higienę osobistą. Ciekawe, że mycie rąk wszyscy uważają za normalność i standard a z zadbaniem o czystość tej mniej fizycznej strony to już są spore trudności. Tym bardziej się cieszę, że nam się udało;-)
Życzę każdemu kto czyta teraz te słowa aby zdecydował się na taki "twardy reset".

sobota, 10 marca 2012

Czas powrotów, czas powrotów...

Taaaak. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Choć właściwie jeszcze się nie skończyło.
Po wizycie na wulkanach musieliśmy się przemieścić koniec końców do Auckland, żeby wysłać z powrotem do Polski nasze nurkowe cargo i pozamykać kilka tematów.

Ale najpierw przejechaliśmy jeszcze obok największego jeziora w Nowej Zelandii - Taupo (będącego de facto wygasłym wulkanem wypełnionym wodą), a później obejrzeliśmy położony niedaleko miejscowości Taupo wodospad - Huka Falls. Wyrzeźbionym przez uchodzącą z jeziora wodę skalnym korytem pędzą z hukiem niezliczone metry sześcienne wody, a sam wodospad widoczny na zdjęciu poniżej ma ogromną wydajność - w minutę mógłby napełnić pięć basenów olimpijskich! To podobno najczęściej odwiedzana atrakcja turystyczna w NZ.

Huka Falls

Do domu Phill'a w Beachlands dotarliśmy późnym wieczorem, zahaczywszy jeszcze o półwysep Coromandel, a rano następnego dnia zaczęliśmy szukać po całym Auckland kartonów, folii stretch i innych akcesoriów potrzebnych do spakowania sprzętu nurkowego. Zszedł nam na to niemal cały dzień :/Ale za to w czwartek udało nam się rano przesyłkę nadać, trafiła na wózek widłowy i zniknęła w magazynie. Mam nadzieję, że ją jeszcze kiedyś zobaczymy...
Nasze cenne nurkowe cargo znika w magazynie firmy Fliway

Chwilę po rozstaniu z naszą paczką oddajemy do wypożyczalni samochód, służącą nam wiernie Toyotę, niestety wiąże się to z koniecznością zapłacenia za uszkodzone miesiąc wcześniej światło i zderzak :/
Skonstatowaliśmy przy okazji, że razem przejechaliśmy w Nowej Zelandii blisko 6.000 kilometrów.
A w wypożyczalni czekał już na nas niezawodny Phill, który zawiózł nas na szczyt jednego z kilku wulkanów, które można zobaczyć w Auckland - Mt Eden. Będąc całkowicie szczerym - widoki na miasto znacznie lepsze niż ze Sky Tower, a wjazd na wulkan całkowicie za free.

Krater wulkanu Mt Eden. W tle biurowce przy porcie oraz Sky Tower.

Z Phill'em na szczycie Mt Eden. W tle konstrukcja, pod którą znajduje się geodezyjny "punkt zero" Nowej Zelandii.




Po wycieczce na wulkan udajemy się do portu, żeby napić się pożegnalnej kawy. Później poszwendaliśmy się jeszcze po sklepach z pamiątkami, żeby puścić jeszcze więcej pieniędzy na prezenty. A na zakończenie odwiedziliśmy Paul'a Rowe'a, członka Auckland Speleo Group, którego miałem okazję gościć w Polsce kilka lat temu. Luca pogadała sobie z jego żoną, Polką zresztą, Mikołaj bawił się z ich synem (potem do zabawy dołączyłem i ja), Phill porozmawiał z Paul'em. Było miło.

Dziwna ryba w starym porcie.

Podczas przerwy kawowej dokarmialiśmy ciastkami odważnego wróbelka.

W czwartek bardzo późnym wieczorem zjadamy ostatnią w NZ kolację, popijając wyśmienitym białym winem.

Ostatni riesling w NZ - bardzo dobry!!!

W międzyczasie wymknąłem się jescze na nieznaną mi wcześniej plażę w Beachlands. Była pełnia, w dali mrugały światełka Auckland, piaszczysta plaża była rozświetlona księżycowym blaskiem, woda spokojna - pełna magia. Przynajmniej do czasu, gdy nie wszedłem do wody. Moje stopy zostały pogryzione przez jakieś pijawkopodobne stwory (pytałem o to później Phill'a - nigdy o takowych stworzeniach nie słyszał). Tym niemniej romantyczny nastrój wieczora diabli wzięli.

A w piątek rano, jak zwykle spóźnieni, trafiamy na lotnisko. I zaczyna się młyn z bagażami - wszyscy jesteśmy przeważeni, Luca i Miko dość mocno. Płacę z bólem za swoje nadmiarowe trzy kilogramy, Luca z Mikołajem wyrzucają zaś część garderoby i sprzętu jaskiniowego, ostatecznie udaje się im nadać bagaż. Przed odprawą imigracyjną kolejna niespodzianka  - ważenie bagażu podręcznego. Luca wyrzuca kolejne pozycje, Miko zaś zgrabnie wymyka się kontroli. Ostatecznie trafiamy do naszej bramki w momencie rozpoczęcia boardingu. Chudsi o kilka kilogramów rzeczy, bądź o kilkaset złotych, bądź i jedno, i drugie.

Nowa Zelandia znika w dali, odprowadzana smutnym wzrokiem, pod poczciwym Jumbo Jetem przesuwa się Nowa Kaledonia, Papua Nowa Gwinea, potem jakieś wysepki, Japonia... I tak trafiamy do Seulu.

Fragment Nowej Kaledonii z przepiękną rafą - fajnie byłoby tu kiedyś zanurkować!

Mamy zarezerwowany pokój w hotelu, więc wystarczy zamówić tylko transport. Zostawiamy rzeczy w pokoju i idziemy "w miasto", czy raczej w osiedle, kotwiczymy w jednej z bardzo licznych lokalnych knajpek i próbujemy lokalnych specjalności oraz także lokalnego piwa. Mikołajowi taka dieta nie posłużyła. Jutro rano pobudka, śniadanie i wracamy na lotnisko. A potem czas bardzo zwolni, będziemy bowiem lecieć na zachód. Więc mimo, że czeka nas jeszcze jedenaście godzin lotu do Pragi, przesiadka i znowu przeszło godzina w samolocie, w rzeczywistości czas zmieni się tylko o osiem godzin.

Czas lulu.

P.S. Jak na razie nikt z nas nie odważył się skorzystać z licznych funkcji tutejszej wysoce skomputeryzowanej toalety :))

wtorek, 6 marca 2012

Najlepsze.

Jeśli mam polecić coś specjalnego w NZ. Będa to wulkany. Jeśli wysokie góry wydają się ciekawe to wysokie góry, które żyją czyli wulkany są genialne.
Podczas wczorajszej wycieczki pod Ruapehu, znaleźliśmy idealne miejsce na sfilmowanie wschodu słońca. Wstaliśmy więc o 5 rano i pojechaliśmy na wcześniej upatrzoną miejscówkę. Nie obyło się bez małej sprzeczki na temat sposobu wstawania/budzenia, ale zaraz o tym zapomnieliśmy.
Trzeba było ustawić 2 kamery Gopro na statywie. Znaleźć odpowiedni kadr i właczyć tryb zdjęć robionych co 5 sekund. Tak właśnie powstaje obrazek jaki można było zobaczyć na vimeo(ten z chmurami).
Kamery właczone. Teraz trzeba tylko czekać i raz na jakiś czas sprawdzić czy przypadkiem bateria się nie wyładowała. Myśle, że efekt zrobi wrażenie.
Skończyliśmy około 8.30 i pojechaliśmy zrobić prowiant na kolejną wycieczkę. Tym razem już w góry.
Nasza trasa to jeden z najsłynniejszych szlaków w NZ - Tongariro Crossing. Oczywiście mieliśmy swój patenet na tą trasę. Poszliśmy do ½ dłusości i zboczyliśmy w stronę wulkanu Ngauruhoe. Może się nie wyrażam zbyt dosłowanie, ale zboczenie polegało na wspięciu się na szczyt wulkanu.
Co oznacza wejście na czubek krateru. Trwa to około 1h pożądnego wyrypu. 
Trud zdecydowanie się opłaca. Widok powala. Jest niesamowicie. Dziś widzielismy wszystkie wulkany Nowej Zelandii.
Poczynając od White Island przez Tarawerę i Jezioro Taupo, Tongariro i Ngauruhoe na którym byliśmy po Ruapehu i odległy Mt. Tarnaki.
Do tego wszystkie należy dołożyć widoczność ponad 100km(White Island) i piękne ciepłe słońce.
Na koniec dnia dołożyliśmy sobie przygodę pod tytułem slope skiing czyli nic innego jak zjazd na butach ze stromego piaszczystego stoku. 100% czad. Będzie film na którym widać co nieco.
 Wulkany rządzą.

niedziela, 4 marca 2012

Miły spacerek pod wulkan Ruapehu

No i jesteśmy w Parku Narodowym Tongariro. Wczoraj potwornie lało ale na szczęście dzisiaj zaskoczyła nas dobra pogoda, mimo, że prognozy nadal były kiepskie. Okazało się, że wyżej padał śnieg, co dla tego rejonu jest totalną anomalią o tej porze roku. Przez jakiś czas nawet była zamknięta droga, którą chcieliśmy podjechać pod wulkan wiec wybraliśmy się z buta.

Widok na wulkan Ruapehu

 Widoki zapierały dech w piersiach więc przemieszczaliśmy się niespiesznie robiąc sporo zdjęć. Aż w końcu pofarciło nam się i ktoś zrobił zdjęcie nam.

W tle wulkan Ngauruhoe



Nieustannie pada.

 
Wstajemy wcześnie bo w backpackersach do dziesiątej rano trzeba się wynieść.
Po kilku godzinach jazdy docieramy na kemping w Parku Narodowym Tongariro. Zamierzamy wejśc na szczyt Mt.Ruapehu. Należy dodać, że to wulkan. Aktywny wulkan. We wszystkich pomieszczeniach wiszą ostrzeżenia o możliwości zalania gorącym błotem albo lawą.


Nasz kemping jest dokładnie na środku kanału, którym spływać będzie błoto wulkaniczne.
Może jutro uda nam się wyjść w góry, może nie bo prognoza mówi o sporym zachmurzeniu i dużych opadach.

sobota, 3 marca 2012

Ciągle pada.

Deszcz nie przestaje padać. Spedzamy dziś kolejną noc w backpakersach(w Paraparaumu). Po przeprawie promem przez cieśninę Cooka, poszliśmy kupić suweniry. 
Zwabiłem jednak Adama w pułapkę i namówiłem go na kawę. Przesiedzieliśmy tam chwile na tyle długą, że sklepy były już zamknięte:)
W takim razie, postanowiliśmy zrobić zdjęcia miasta. 
Wedle naszej fachowej wiedzy podczas trzesienia ziemi całe centrum się zawali i będziemy mieli wyjątkowy materiał fotograficzny.
Może to brzmi okrutnie.
Podobno 70% budynków w Wellington nie spełnia norm budowlanych dla trzęsienia ziemi o sile 5.

Ludzie mieszkający tutaj wiedzą, że prędzej czy później trzęsienie nadejdzie. Wszyscy byli zaskoczeni, że ziemia się zatrzęsła w Christchurch, a nie tu, a zabudowa stolicy kraju jest wiele razy gęstsza niż w Christchurch.

Zawracamy

Ostatnim przystankiem na południowej wyspie były okolice Mt Cook. Nocowaliśmy kilka kilometrów od podnóża góry. Oczywiście zasadziliśmy się na świtające słońce. Górę było widać. Słońce tylko przez 15 minut.
Podjechaliśmy pod samo pasmo i poszliśmy na pieszą wycieczkę doliną Hookera. Prawie do samego czoła lodowca.
  Powrót uczciliśmy piknikiem na parkingu. Specialite de la maison przygotowała Luca. Wyglądało paskudnie, ale było całkiem, całkiem jak już dodaliśmy litr sosu sojowego:)

Tak miło spędzony dzień postanowiliśmy uczcić kawą w knajpie kilkanaście km dalej.
Ponieważ, było już poźno zaczeliśmy się rozglądać za noclegiem. Ostatni całkiem nieźle wychodziło nam spanie gdziekolwiek. Tym razem nie miało być inaczej.

...Życie nie jest jednak takie proste.. 

Po 2h snu zerwał się mocny wiatr i zaczęło padać.
Poźniej już tylko było gorzej.
  Zdjęcie niezupełnie oddaje nastrój tej chwili.
Zwineliśmy biwak i około 1 w nocy ruszyliśmy na północ.
Z tego co się działo dalej pamiętam tylko etap kiedy prowadziłem auto, poźniej tylko jakieś przebłyski z zatrzymywania samochodu i wymiany na fotelu kierowcy. Mam pewne podejrzenia, że Luca i Adam też niewiele pamiętają. 
 
Rano było już piękne słońce. Oczywiście do momentu gdy zaczął padać deszcz.
Udało nam się jeszcze zobaczyć kolonie fok w okolicach Ohau.

 Foki lubią być fotografowane. To pewne.


how to make gifs

wtorek, 28 lutego 2012

Tym razem niemal bez komentarza - Christchurch cztery lata później... :/

Kilka zdjęć z Christchurch, dotkniętego w lutym zeszłego roku silnym trzęsieniem ziemi (a potem jeszcze trzema, o nieco mniejszej sile). Nie spodziewaliśmy się zastać tutaj czegoś takiego, całe ścisłe centrum miasta jest mniej lub bardziej zniszczone i jednocześnie całkowicie zamknięte dla ruchu pieszego i samochodowego. Po ulicach hula tylko wiatr...


Blisko dwieście pomalowanych na biało krzeseł, foteli i fotelików - każde z nich symbolizuje jedną z ofiar trzęsienia ziemi...
To co zostało z biura pomocy prawnej dla najbardziej potrzebujących.


Graffiti na ścianie domu obok nieistniejącego już budynku mieszkalnego.

Na drugim planie jedna z głównych ulic miasta, prowadząca na niedostępny dzisiaj rynek.

Historyczne budynki bardzo ucierpiały...


To już przeszło rok, a miejsce pracy wygląda jakby zostało opuszczone w popłochu dzisiaj.

Nawet iPhone'owi zrobiło się smutno i robił dziwne zdjęcia...

"untouched world..."

Jeszcze w zeszłym roku przez ten most jeździł zabytkowy tramwaj :/





Tyle zostało z jednego z największych hoteli - Crowne Plaza. Podobnie jak kilka innych, zostanie całkowicie rozebrany.

 Duża część ewakuowanych sklepów, knajpek i banków przeniosła się do kontenerowego, tymczasowego miasteczka.

Na życzenie czytelników - nasza dotychczasowa trasa na Wyspie Południowej

Nasza trasa na Wyspie Południowej -->

W drodze....

Chciało by się powiedzieć, że dobijamy kolejne kilometry na liczniku naszej toyoty.
Niestety życie nie jest takie proste.
Zanim wyjedziemy, trzeba spakować walizki, a to jak widać może być trudne.
Zastosowalismy jednak trik i spakowaliśmy auto dzień wcześniej!
Niestety Jaśnie Państwo spało w namiocie.
Składanie namiotu do czynność czasochłonna, więc dopisujemy 1,5h do naszego czasu wyjazdu.
Żeby nie było za szybko to zostało zarządzone śniadanie(+1h).
Pozwoliłem sobie na ten mini reportaż, ponieważ udało mi się wstać już trzeci raz na tym wyjeździe przed 9!!!!!!!!!
Zdążyłem zjeść śniadanie, poczytać książke, zamulić w necie, wziąć prysznic.
W końcu w swojej łaskawości objawili się Jaśnie Szanowni.
Dwie i pół godziny później wyruszamy.

Stek

Ponieważ dawno nie puścilismy żadnej kasy, postanowiliśmy pójść na obiad do baru.
Zjadłem stek, ale jaaaaaaaaaaaaakiiiiiiiii! Dawno tak dobrego mięsa nie jadłem.
Niestety nie udało się zrobić zdjęcia. Stek został pochłoniety szybko.
Na deser Kahlua Tiramisu i znowu strzał w 10.
Było pysznie.

poniedziałek, 27 lutego 2012

mniej czytania więcej oglądania

got that one at home?/UNCUT from miko on Vimeo.

Z powrotem na ziemi

Niedziela, 26.02.2012, kemping w Mapui


 Wczoraj po południu wróciliśmy z masywu Mt Owen, gdzie spędziliśmy sześć dni. Śmigłowiec zabrał nas z krainy deszczowców wprost na słoneczną łąkę i w ten oto sposób zakończyliśmy główną część naszej wyprawy do Nowej Zelandii. Ale zacznijmy od początku.

W poprzednią sobotę dotarliśmy do Nelson, osobiście bardzo przeze mnie lubianego miasta, stanowiącego chyba największe skupisko „artystycznych dusz” w Nowej Zelandii. Jeśli dodać do tego bliskość morza, gór, jaskiń, rzek, uroczych zatoczek i jezior – wydaje się, że to idealne miejsce do Zamieszkania. W Nelson kompletuje się dziewięciosobowa grupka, w skład której weszła nasza polska trójka, Phill (nasz gospodarz), wzmiankowani już wcześniej Amerykanie – Dave i Jim, przesympatyczny, młody Kanadyjczyk – Iain, równie sympatyczny Nowozelandczyk pochodzenia szwajcarskiego - Peter oraz Szwed pochodzenia szwedzkiego - Rolf. Kilka zapowiadanych wcześniej osób (m.in. z Francji i Izraela) nie dotarło na miejsce z różnych przyczyn. Całe towarzystwo stanowiło w sumie przypadkowy dość zbitek osób w różnym wieku, o różnym doświadczeniu jaskiniowym (lub wręcz z brakiem jakiegokolwiek doświadczenia), w różnym „stanie technicznym” i z całkowicie różnymi planami co do pobytu w masywie Mt Owen. Jedno było już pewne – na jakąkolwiek pomoc w eksploracji, czy to powierzchniowej, czy wewnątrz jaskiń, nie mamy co liczyć. Po zrobieniu ogromnych zakupów spożywczych udajemy się trzema samochodami w rejon miejscowości Motueka, gdzie po grubszym zamieszaniu związanym z poszukiwaniem drogi spędziliśmy noc na nabrzeżnym kempingu DoC.

Rankiem szybkie śniadanie, przepak i wreszcie porządkujemy potrzebny sprzęt. W końcu udało się z wielkim, zupełnie niespodziewanym trudem zorganizować raptem ok. 150 metrów lin i skompletować zestaw do spitowania - generalnie moje odczucie jest stakie, że zorganizowanie sprzętu jaskiniowego czy nurkowego stanowi w kraju długiej, białej chmury bardzo poważny problem, a tzw. „środowisko” jest na tyle podzielone, że… że prędzej można liczyć na pomoc Australijczyków :)


Wkrótce docieramy na niedaleką farmę, której właściciel – Sid – jest jednocześnie pilotem śmigłowca, którym miał nas zabrać w góry. Większość towarzystwa wyruszyła samochodami na dwugodzinną przejażdżkę na polowe lądowisko w rejon szczytu Mt Owen, tymczasem ja, Luca i Mikołaj pobyczyliśmy się najpierw trochę, żeby wreszcie po półgodzinnym, malowniczym locie dotrzeć na miejsce planowanego obozu. Na miejscu Mikołaj poodczepiał od śmigłowca wszystkie umieszczone tam wcześniej kamery, pomogliśmy w przyjęciu kolejnych członków ekspedycji oraz worków z naszym sprzętem i jedzeniem i wreszcie pomachaliśmy Sidowi na pożegnanie. Zostaliśmy sami z dala od cywilizacji.


 Miejsce na obóz jest wprost wymarzone – znajduje się ono nad brzegiem sporego, acz niezbyt głębokiego, górskiego jeziora, przy dolnej krawędzi wielkiego cyrku lodowcowego. Tam właśnie, na granicy buszu, rozbijamy nasze namioty. Nasz duży i wiekowy szwedzki namiot, wypożyczony od Phill’a, wylądował częściowo pod dużym, przewieszonym głazem, jednak ta lokalizacja nie przypadła nam za bardzo do gustu. Jak się później okazało – słusznie. Kuchnia jest oddalona nieco od namiotów, znajduje się nieco wyżej, pod dużym, mocno przewieszonym skalnym okapem. Składa się aż z trzech poziomów, z czego najniższy to „lodówka”, pośredni – zmywak (a później i łazienka dla co poniektórych), wreszcie najwyższy to kuchnia właściwa, królestwo Mikołaja.

Po rozbiciu obozu i namiotów towarzystwo rozpełzło się po górach, przy czym Mikołaj z Iain’em wylądowali na górującym nad obozem szczycie góry, a ja z Lucyną obeszliśmy widniejące na wschodniej flance cyrku lodowcowego, wyglądające dość poważnie, „dziury”. A wszystko ku ogromnemu zdziwieniu reszty ekipy, skłonnej bardziej do wieczornego relaksu, niż górskich ekscesów. Na szczęście wszyscy wrócili w jednym kawałku do obozu, mimo bardzo karkołomnych wyczynów niektórych osób.

Następny dzień powitał nas pogodą. Rozpoczęliśmy go z Lucą nietypowo, bo nieplanowanym wyjściem prosto ze śpiworów do jaskini Bohemia. Bez śniadania, bez picia, z niekompletnym ekwipunkiem, czyli „po warszawsku”. Naszym celem było sprawdzenie, czy da się zaporęczować dwa zjazdy w jaskini znacznie krótszymi niż planowane pierwotnie linami – dłuższe zostały bowiem przez przypadek w naszym samochodzie, w dolinie. Jak się wkrótce okazało, krótsze liny wystarczyły aż nadto, zaporęczowaliśmy oba zjazdy, zdejmując sobie jednocześnie z głowy troskę o ekipę „weteranów” (plus Iain), którzy wkrótce po nas dotarli na skraj drugiej studni. Jak sami przyznali, z poręczowaniem nie mieli za dużo do czynienia i nie wiadomo, czy by sobie z tym tematem poradzili sami (Phill i Pit, bardziej doświadczeni, zostali tymczasem w obozie). Ponieważ dojście do jaskini, jej szukanie, następnie szukanie drogi do kolejnych studni, poręczowanie i wreszcie powrót do obozu zajęły nam sporą część dnia, wieczór spędziliśmy na jedzeniu i snuciu planów eksploracji.

Kolejny dzień był równie pogodny, zatem wyruszyliśmy w kierunku otworu innej jaskini, obecnie już przeszło 60-kilometrowej – Bulmer. Komora wejściowa ogromna, robi wrażenie, jednak to nie ta dziura, odkryta i eksplorowana przez Nowozelandczyków, była tego dnia naszym celem. Udaliśmy się jeszcze wyżej, i podążaliśmy obłą granią ograniczającą „nasz” cyrk lodowcowy od wschodu w kierunku szczytu zdobytego dwa dni wcześniej przez chłopaków. Po drodze napotykaliśmy kolejne otwory jaskiń, jednak wszystkie mało rokujące. Wreszcie na wysokości ok. 1600 metrów wyszukałem w skalnym gruzowisku niewielką studnię, którą najpierw Luca, a potem Luca z Mikołajem zaczęli eksplorować. Ja natomiast udałem się na niedaleki spacer i wróciłem z informacją o pobliskich pięciu wielkich studniach i zalegającym na ich dnie śniegu. Zarzucamy zatem mało rokującą grzebaninę i przenosimy się na skraj jednej ze studni. Lucyna zjeżdża na dół i po niedługim czasie informuje nas o kolejnej studni poniżej, zaczopowanej śnieżno-lodowym korkiem. Na jego krawędzi widnieje wytopiona szczelina… i na razie nie bardzo wiadomo, co jest poniżej. Przychodzi moja kolej na zjazd, jednak będąc już na dnie wielkiej komory wejściowej udaję się najpierw w innym niż wcześniej Luca kierunku, do niewielkiej, bocznej komory, kończącej się podobnie jak w Blackberry krótką szczeliną, w której dnie widać niższe partie jaskini. Znajdują się one poniżej lodowego korka zamykającego znacznie większą studnię obok. Czyżby bypass? Klnę pod nosem – nie spodziewając się takich znalezisk drugą linę zostawiliśmy w obozie. Jeszcze nie wiemy, że pogoda skutecznie uniemożliwi nam powrót w to miejsce i dalszą eksplorację :/ Jedno jest pewne – zjechać w tym miejscu „z natury” nie da rady, a w ścianach szczeliny nie widać najmniejszych śladów spitowania. A zatem nikt nie próbował wcześniej tego wariantu… Czas biegnie nieubłaganie, czeka nas jeszcze bardzo niebezpieczne zejście stromymi piargami i śliskimi zachodami, zatem zaczynamy szukać drogi na dół. Mikołaj i Iain krążą po masywie, Luca i ja jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, a drogi w dół jak nie było, tak nie ma. Po długim błądzeniu udaje się wreszcie odnaleźć właściwy żleb i tuż przed zmierzchem docieramy do obozu. Jemy kolację i jeszcze pełni nadziei na to, że nasze znalezisko „puści” i że uda nam się znaleźć najwyższe wejście do systemu jaskini Bulmer (zbliżając jednocześnie jego całkowitą głębokość do kilometra), idziemy spać…

Kolejny dzień wita nas deszczem i pohukiwaniem Phill’a w pobliżu naszego namiotu. Usiłuje obudzić nas, reszta międzynarodowego towarzystwa jest już bowiem gotowa do podboju jaskini Bohemia – celem są partie o wdzięcznej nazwie Dream of Alberice i ich dokumentacja fotograficzno-filmowa. Koniec końców starszyzna plemienna rusza sama, a my wyruszamy w drogę dopiero trzy godziny później, po ogarnięciu namiotu, zalewanego przez nasilający się z godziny na godzinę deszcz. Dream of Alberice osiągamy po przeszło trzech godzinach marszu przez piękne i bardzo zróżnicowane pod względem geomorfologicznym partie jaskini. Jak się okazuję, pierwsza ekipa dotarła tam zaledwie pół godziny przed nami, po sześciogodzinnym błądzeniu. Jest to o tyle dziwne, że Phill i Dave nie byli tu po raz pierwszy. Kolejne godziny upływają na fotografowaniu i kręceniu materiału filmowego. Jest na co popatrzeć, są tu tysiące bielusieńkich, aragonitowych nacieków, o przedziwnych, zaskakujących nieraz kształtach. Phill, Dave, Jim i Rolf wyruszają wreszcie w drogę powrotną, w górę „wielkiej sali”. Wkrótce ich dogonimy i miniemy, a powierzchnię osiągniemy jeszcze przed północą. Wita nas, o dziwo, rozgwieżdżone niebo. Martwimy się trochę o kolegów pozostających w jaskini, zwłaszcza, że Phill wyglądał na mocno zmęczonego. Liczymy jednak na to, że wyjdą wkrótce o własnych siłach. Ostatecznie wykaraskali się z Bohemii po trzeciej nad ranem. Cali i zdrowi, choć bardzo zmęczeni i odwodnieni. Przyszło im wracać do obozu w deszczu, a jakże.

Niestety, w tym miejscu kończy się ta opowieść :/ Kolejne dwa dni to niemal nieustanny deszcz, całkowicie uniemożliwiający dojście przez śliskie i strome skały i trawki do naszego „tematu” eksploracyjnego. Pozostaje nam jedynie zadzieranie głów i tęskne spoglądanie w stronę grani, gdzie, być może, czeka na nas duże odkrycie. W przeddzień wylotu, zrezygnowany, udaję się samotnie do buszu, penetruję las poniżej i powyżej głównego otworu Bohemii. Udaje mi się znaleźć kilka otworów systemu, w tym dwie duże studnie. Ponieważ jednak czescy odkrywcy jaskini nie zostawiali żadnych znaków orientacyjnych, trudno jest stwierdzić, czy są to nowe znaleziska, czy też poznane już wcześniej otwory. Wycieczkę przypłacam całkowitym przemoczeniem ubrania i butów, ponieważ w międzyczasie deszcz znowu bardzo się nasilił. Jednak nie żałuję – udało mi się znaleźć w buszu kilka urokliwych zakątków, do których zapewne nikt nie zagląda. Gdyby nie padało, byłoby tu po prostu bajkowo. Po dotarciu do obozu rozpalam w kuchni ognisko, aby kilka godzin później cieszyć się znowu „suszą”. Ostatnie polana dopalają się o drugiej nad ranem, czas spać. 



Rano znowu kropi, jednak pogoda okazuje się łaskawa i pozwala na przylot śmigłowca. Cały ranek trwało pakowanie obozu, teraz pozostaje zwiezienie naszego cargo i całej ekipy na dół. Pilot cierpliwie walczy z nasilającym się co i raz wiatrem, choć w pewnym momencie bliski był już jednak decyzji o odlocie na „ z góry upatrzone pozycje”. W końcu nasza cała ekipa cieszy się słońcem na dnie doliny, a kolejna ekipa, około 15 osób z Auckland Speleo Group, martwi się zapewne błotem i zachmurzonym niebem w bazie na górze. A my wyruszamy w podróż samochodem do Mapui, gdzie już wkrótce będziemy się cieszyć gorącym prysznicem, zimnym piwem i suchym namiotem. 

Pozostaje jednak duży niedosyt – a gdyby jednak udało się nam z pogodą, i gdyby puściło? A gdyby? A gdyby? Chrrrrr…….

AW