niedziela, 19 lutego 2012

Jak to w Blackberry było

W sobotę 11 lutego byliśmy w Blackberry Cave (Jaskini Jeżynowej), położonej w spokojnym zakątku farmy przesympatycznych Billa i Dorothy Burnell, przy Troopers Road. Jaskinia zawdzięcza swoją nazwę temu, iż ukryta jest w gąszczu jeżyn. Torowanie drogi przez te chaszcze zajęło Mikołajowi i Johnowi, synowi farmerów, kilka godzin. Jaskinia była ostatnio odwiedzana 10 lat temu – czasu było aż nadto, żeby porządnie zarosła. Natomiast w sobotę przeżywała prawdziwy najazd. Dave z Jimem chcieli zrobić zdjęcia części jaskini nazywanej Ice Cream, gdzie znaleźć można przepiękne, śnieżno-białe nacieki oraz mini-jeziorka z kryształami. Sześciu Australijczyków zamierzało skartować jaskinię, czego nigdy nie uczynili anonimowi odkrywcy. No i wreszcie my – chcieliśmy zweryfikować możliwość zanurkowania w Zielonym Jeziorku, odkrytym w najniższym piętrze tej jaskini, które według entuzjastycznych opisów Philla aż się prosi o nurka. Czekaliśmy więc w pełnym słońcu na swoją kolej, aż będzie się dało zaznać jaskiniowego chłodu. W końcu udało się!
Okazało się jednak, że „zawsze jest inaczej, niż mogło by być”. Jeśli rzeczywiście chcemy tam zanurkować, to na pewno nie uda się tego zrobić w najbliższym czasie. Jaskinia prawdopodobnie nigdy nie była czyszczona. W związku z tym, tylko w sobotę przynajmniej dwie osoby zostały trafione sporym kamieniem. Żeby było jeszcze ciekawiej, oporęczowanie założone przez Australijczyków wołało o pomstę do nieba – naprawdę dawno nie widziałam czegoś takiego. Do transportu sprzętu nurkowego niezbędne byłoby spitowanie, które, przynajmniej w pierwszej studni, wydaje się mało realne. Po dwóch odcinkach linowych dojście do jeziorka prowadzi przez wąski, niski i mocno zamulony korytarz. Jego kształt oraz zacisk znajdujący się po drodze właściwie uniemożliwiają transport butli, które udało nam się zdobyć (80 cf). Potrzebowalibyśmy mniejsze, cztero- lub sześciolitrowe, a o to łatwo w Nowej Zelandii nie jest. Przynajmniej jak na razie nie udało się takowych załatwić. Tak sprawy się miały w sobotę.
Następnego dnia bez większego przekonania zaczęliśmy transport, jednak szybko musieliśmy się wycofać. Przy czym Adam został uwięziony na dwie godziny na dnie studni bez możliwości wyjścia, a Mikołaj stoczył heroiczną walkę z workiem podwieszonym na linie. Gdy już wszyscy ochłonęli, zaczęliśmy szukać w okolicznych chaszczach alternatywnego wejścia do Blackberry, które być może pozwoliłoby nam na ominięcie części trudności. Przy pomocy lokalnego wynalazku, przypominającego połączenie kosy z maczetą, po dość krótkim czasie Adam znalazł ciekawą dziurę, która zaczynała się sporą studnią. Obudził się w nas wszystkich na nowo zapał odkrywców i po krótkim czasie zjeżdżałamż około dwudziestometrową studnią. Na dnie jaskinia kontynuowała się ciasnym, poziomym meandrem. W rzeczony meander wpakował się zaraz potem Adam, żeby znaleźć po kolejnych piętnastu metrach miejsce, gdzie konieczny był kolejny zjazd do dużej sali. Ale w tym momencie musieliśmy odpuścić - z braku liny. Wstępnie oszacowany układ korytarzy pozwalał przypuszczać, iż jest to zupełnie inna jaskinia, a nie część Blackberry i rozentuzjazmowani nadajemy jej imię Deszczowa, bo w momencie pierwszego zjazdu zaczęło strasznie lać. Tego samego dnia, przedzierając się przez jeżynisko znajdujemy w innym miejscu alternatywne dojście do pierwszej studni w Blackberry, niejako poziom niżej. Nie rozwiązuje to jednak naszych kłopotów transportowych. 


 

Natomiast Mikołaj z Johnem idąc w dół jednego ze strumieni znajdują kolejny otwór i studnię, o średnicy około trzech metrów. Wieczór spędzamy z gospodarzami farmy Billem, Dorothy i Johnem, których bardzo interesuje co robimy i co kryje się pod ich farmą. A kryje się naprawdę sporo ciekawego i zapewne nie tylko Blackberry, ale sporo innych jaskiń. Właściwie co kilkadziesiąt metrów jest jakiś lej i wszędzie słychać szemrzącą wodę. Sami właściciele sporo opowiadają gdzie warto jeszcze zajrzeć, słyszymy też o zapadających się pod ziemię jabłonkach w sadzie. Sama Blackberry, która dla Nowozelandczyków nie jest niczym szczególnym, w Polsce uchodziłaby za unikat i znajdowała zapewne pod ścisłą ochroną ze względu na niesamowite nacieki.
Poniedziałek spędziliśmy w Agamemnon Cave z Amerykanami i Australijczykami, natomiast do nowej, odkrytej w niedzielę koło Blackberry dziury wracamy we wtorek, i to jedynie dzięki pomocy Australijczków, którzy użyczyli nam czterdzieści metrów liny i spitownicy (nasza zdematerializowała się w nieznanych okolicznościach). W Jaskini Deszczowej, w miejscu gdzie zatrzymaliśmy się dwa dni wcześniej, ciasny i błotnisty meander otwierał się w sporą salę wysokości około dwudziestu metrów. Adam przygotował kombinowany zjazd „z natury” i jednego spita, a pierwszy na linie znalazł się tym razem Mikołaj. Po zjeździe okazało się jednak, że jest to część Blackberry. W spągu sali, którą znaleźliśmy, znajdował się ciasny meander, którego dno znajdowało się pięć metrów niżej. I to właśnie on, jak do tej pory, był znaną częścią jaskini. Aż trudno uwierzyć, że nikomu wcześniej nie chciało się po prostu popatrzeć do góry w tym miejscu, żeby zobaczyć ogromną przestrzeń otwierającą się nad głową! Trochę rozczarowani robimy jeszcze pomiary, żegnamy się z gospodarzami i udajemy na południe. Już w drodze rozważamy powrót na farmę pod koniec pobytu w Nowej Zelandii, aby sprawdzić studnię którą znalazł Mikołaj i kilka innych ciekawie zapowiadających się lejów krasowych.


1 komentarz:

  1. Opisujesz wasze przygody tak sugestywnie, że przy odrobinie wyobraźni powstaje film i wyświetla się po zamknięciu oczu.

    OdpowiedzUsuń