W sobotę 11 lutego byliśmy w
Blackberry Cave (Jaskini Jeżynowej), położonej w spokojnym zakątku
farmy przesympatycznych Billa i Dorothy Burnell, przy Troopers Road.
Jaskinia zawdzięcza swoją nazwę temu, iż ukryta jest w gąszczu
jeżyn. Torowanie drogi przez te chaszcze zajęło Mikołajowi i
Johnowi, synowi farmerów, kilka godzin. Jaskinia była ostatnio
odwiedzana 10 lat temu – czasu było aż nadto, żeby porządnie
zarosła. Natomiast w sobotę przeżywała prawdziwy najazd. Dave z
Jimem chcieli zrobić zdjęcia części jaskini nazywanej Ice Cream,
gdzie znaleźć można przepiękne, śnieżno-białe nacieki oraz
mini-jeziorka z kryształami. Sześciu Australijczyków zamierzało
skartować jaskinię, czego nigdy nie uczynili anonimowi odkrywcy. No
i wreszcie my – chcieliśmy zweryfikować możliwość zanurkowania
w Zielonym Jeziorku, odkrytym w najniższym piętrze tej jaskini,
które według entuzjastycznych opisów Philla aż się prosi o
nurka. Czekaliśmy więc w pełnym słońcu na swoją kolej, aż
będzie się dało zaznać jaskiniowego chłodu. W końcu udało się!
Okazało się jednak, że
„zawsze jest inaczej, niż mogło by być”. Jeśli rzeczywiście
chcemy tam zanurkować, to na pewno nie uda się tego zrobić w
najbliższym czasie. Jaskinia prawdopodobnie nigdy nie była
czyszczona. W związku z tym, tylko w sobotę przynajmniej dwie osoby
zostały trafione sporym kamieniem. Żeby było jeszcze ciekawiej,
oporęczowanie założone przez Australijczyków wołało o pomstę
do nieba – naprawdę dawno nie widziałam czegoś takiego. Do
transportu sprzętu nurkowego niezbędne byłoby spitowanie, które,
przynajmniej w pierwszej studni, wydaje się mało realne. Po dwóch
odcinkach linowych dojście do jeziorka prowadzi przez wąski, niski
i mocno zamulony korytarz. Jego kształt oraz zacisk znajdujący się
po drodze właściwie uniemożliwiają transport butli, które udało
nam się zdobyć (80 cf). Potrzebowalibyśmy mniejsze, cztero- lub
sześciolitrowe, a o to łatwo w Nowej Zelandii nie jest.
Przynajmniej jak na razie nie udało się takowych załatwić. Tak
sprawy się miały w sobotę.
Następnego dnia bez
większego przekonania zaczęliśmy transport, jednak szybko
musieliśmy się wycofać. Przy czym Adam został uwięziony na dwie
godziny na dnie studni bez możliwości wyjścia, a Mikołaj stoczył
heroiczną walkę z workiem podwieszonym na linie. Gdy już wszyscy
ochłonęli, zaczęliśmy szukać w okolicznych chaszczach
alternatywnego wejścia do Blackberry, które być może pozwoliłoby
nam na ominięcie części trudności. Przy pomocy lokalnego
wynalazku, przypominającego połączenie kosy z maczetą, po dość
krótkim czasie Adam znalazł ciekawą dziurę, która zaczynała się
sporą studnią. Obudził się w nas wszystkich na nowo zapał
odkrywców i po krótkim czasie zjeżdżałamż około
dwudziestometrową studnią. Na dnie jaskinia kontynuowała się
ciasnym, poziomym meandrem. W rzeczony meander wpakował się zaraz
potem Adam, żeby znaleźć po kolejnych piętnastu metrach miejsce,
gdzie konieczny był kolejny zjazd do dużej sali. Ale w tym momencie
musieliśmy odpuścić - z braku liny. Wstępnie oszacowany układ
korytarzy pozwalał przypuszczać, iż jest to zupełnie inna
jaskinia, a nie część Blackberry i rozentuzjazmowani nadajemy jej
imię Deszczowa, bo w momencie pierwszego zjazdu zaczęło strasznie
lać. Tego samego dnia, przedzierając się przez jeżynisko
znajdujemy w innym miejscu alternatywne dojście do pierwszej studni
w Blackberry, niejako poziom niżej. Nie rozwiązuje to jednak
naszych kłopotów transportowych.
Natomiast Mikołaj z Johnem idąc
w dół jednego ze strumieni znajdują kolejny otwór i studnię, o
średnicy około trzech metrów. Wieczór spędzamy z gospodarzami
farmy Billem, Dorothy i Johnem, których bardzo interesuje co robimy
i co kryje się pod ich farmą. A kryje się naprawdę sporo
ciekawego i zapewne nie tylko Blackberry, ale sporo innych jaskiń.
Właściwie co kilkadziesiąt metrów jest jakiś lej i wszędzie
słychać szemrzącą wodę. Sami właściciele sporo opowiadają
gdzie warto jeszcze zajrzeć, słyszymy też o zapadających się pod
ziemię jabłonkach w sadzie. Sama Blackberry, która dla
Nowozelandczyków nie jest niczym szczególnym, w Polsce uchodziłaby
za unikat i znajdowała zapewne pod ścisłą ochroną ze względu na
niesamowite nacieki.
Poniedziałek spędziliśmy
w Agamemnon Cave z Amerykanami i Australijczykami, natomiast do
nowej, odkrytej w niedzielę koło Blackberry dziury wracamy we
wtorek, i to jedynie dzięki pomocy Australijczków, którzy użyczyli
nam czterdzieści metrów liny i spitownicy (nasza zdematerializowała
się w nieznanych okolicznościach). W Jaskini Deszczowej, w miejscu
gdzie zatrzymaliśmy się dwa dni wcześniej, ciasny i błotnisty
meander otwierał się w sporą salę wysokości około dwudziestu
metrów. Adam przygotował kombinowany zjazd „z natury” i jednego
spita, a pierwszy na linie znalazł się tym razem Mikołaj. Po
zjeździe okazało się jednak, że jest to część Blackberry. W
spągu sali, którą znaleźliśmy, znajdował się ciasny meander,
którego dno znajdowało się pięć metrów niżej. I to właśnie
on, jak do tej pory, był znaną częścią jaskini. Aż trudno
uwierzyć, że nikomu wcześniej nie chciało się po prostu
popatrzeć do góry w tym miejscu, żeby zobaczyć ogromną
przestrzeń otwierającą się nad głową! Trochę rozczarowani
robimy jeszcze pomiary, żegnamy się z gospodarzami i udajemy na
południe. Już w drodze rozważamy powrót na farmę pod koniec
pobytu w Nowej Zelandii, aby sprawdzić studnię którą znalazł
Mikołaj i kilka innych ciekawie zapowiadających się lejów
krasowych.
Opisujesz wasze przygody tak sugestywnie, że przy odrobinie wyobraźni powstaje film i wyświetla się po zamknięciu oczu.
OdpowiedzUsuń