niedziela, 19 lutego 2012

Gorące Źródła na Campingu i Park Wai-O-Tapu

Kolejnym przystankiem naszej podróży powinna być Rotorua, miasteczko będące niejako geotermalną stolicą Nowej Zelandii. Ale szybko mijamy je i udajemy się w kierunku Wai-O-Tapu, gdzie znajduje się park geotermalny, ze ścieżkami wytyczonymi między gejzerami, zapadliskami, jeziorkami, strumykami, tarasami i plumkającymi błotem leśnymi oczkami. To czeka nas jednak dopiero następnego dnia, a tymczasem niespodziewanie dla Lucy i Mikołaja skręcamy w gruntową drogę i po trzech kilometrach docieramy do Kerosene Creek – płynącego leśnym parowem geotermalnego strumyka. Po przejściu kilkuset metrów dochodzimy do niewielkiego wodospadu. Naprawdę urokliwe miejsce, nieznane turystom, a warte odwiedzenia. Luca bawi się w nimfę wodną bujając się na konarze nad wodospadem, a Mikołaj zażywa kąpieli w jeziorku pod nim. Sielanka…
Wieczorem docieramy do znanego mi już w z wcześniejszej wizyty kempingu, którego główną atrakcją jest basen z wodą z gorących źródeł oraz otaczające go inne mniejsze i większe zbiorniki pochowane wśród zieleni. Przesiedzimy tu w ciepłej wodzie kilka godzin podczas dwudniowego pobytu! Piękne widoki, tafla parującej wody zlewa się z linią horyzontu, na myśl przychodzą nam skojarzenia z luksusowymi hotelami na Bali.
Następnego dnia poświęcamy kilka godzin na zwiedzanie wspomnianego już parku geotermalnego Wai-O-Tapu. Większość czasu pochłania nam kręcenie ujęć filmowych i pstrykanie zdjęć, wszyscy mamy nadzieję, że uda się z tego zmontować ciekawy materiał. Cztery lata wcześniej zwiedzałem to miejsce w padającym deszczu, w niezwykle pochmurny dzień, w słońcu wygląda to zgoła inaczej. Pomarańcz przeplata się z czerwienią, zieleń z błękitem, żółć z beżem. Powierzchnia kolorowych jeziorek buzuje od bąbelków dwutlenku węgla, woń siarkowodoru drażni nozdrza, a chowające się niekiedy za chmurami słońce co i raz wydobywa z otoczenia nowe barwy. Nieopodal znajdują się też błotne jeziorko, które wprawiło w zachwyt Mikołaja – co i raz strzela w górę błotnymi pociskami, a w innych miejscach na powierzchni tworzą się wielkie błotne bąble. Lepiej nawet nie myśleć o tym co by się stało, gdyby ktoś wpadł do tej kipieli…
Wieczór spędzamy oczywiście na kampingu, długo mocząc się i relaksując a to w jednym, a to w drugim basenie, kontemplując ostatnie przebłyski zachodzącego słońca. Przyjemność przerywa nam dziewczyna z obsługi, odkręcając zawór spustowy w naszej niecce. Twardo trwamy na miejscu, Mikołaj próbuje nawet zaczopować odpływ swoimi czterema literami. Niestety, w końcu musimy się poddać. I tak wrócimy tu rano!

1 komentarz:

  1. Trudno będzie wyjechać z takiego miejsca, jedyna pociecha, że można tam wrócić.

    OdpowiedzUsuń